numer 014
maj 2022
36

Legenda UMLUB,
mgr Grażyna Ogrodnik

Przedstawiamy sylwetkę mgr Grażyny Ogrodnik, lektora języka rosyjskiego i włoskiego w Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych. Pani Profesor od 49 lat kształci kolejne pokolenia naszych studentów. 

Z Magister Grażyną Ogrodnik rozmawia Wiktoria Kinik

Pani Profesor, czy mogłaby Pani przedstawić naszym Czytelnikom swoją ścieżkę kariery?


Wszystko zaczęło się w 1972 roku, kiedy byłam na czwartym roku filologii rosyjskiej na UMCS. Rocznik był fajny, bo malutki. Raptem 20 osób studiujących. Od koleżanki, której mama była związana z dziekanatem, ale akurat innej uczelni, nie ówczesnej Akademii Medycznej, dowiedziałam się o możliwości zatrudnienia. To był cud, bo w tamtych czasach bardzo rzadko zdarzało się, by dostać fundowane stypendium. No i namówiła mnie. Można powiedzieć, że byłam w gronie najlepszych studentek. Namówiła mnie, żebym się zainteresowała tą propozycją Uczelni. Związane było to niestety z odejściem osób, które w czasach powojennych, a będące przedwojennymi rocznikami, w ramach repatriacji, powrotu repatriantów, zajmowały się językiem rosyjskim. Wiadomo, wszechobecnym rosyjskim, drugą łaciną, taką wizję roztaczano. I mając jeszcze dwóch kontrkandydatów, facetów, okazało się, że wybór padł na mnie, żeby mnie uhonorować. Niestety kobietom nie było wtedy łatwo, nie byłyśmy na fali.
mgr Grażyna Ogrodnik
No właśnie, jak wtedy kobiety były traktowane na Uczelni?

Ja nigdy tego nie odczułam, że jako kogoś gorszego. Ale myślę, że przy dwóch, różnej płci kandydatach, jednak mężczyźni mieli pierwszeństwo. Wiadomo, że czeka nas macierzyństwo, a potem choroby dzieci, więc absencje podczas pełnienia obowiązków służbowych były prawdopodobne. 

Bardzo się ucieszyłam z takiego stypendium. Chociaż to był znikomy pieniądz, dużo niższy w porównaniu ze stypendium socjalnym, które wynikało ze średnich dochodów rodziny. Ale to nie miało znaczenia, bo była to gwarancja, że jeśli rzeczywiście obronię dyplom – pracę magisterską z wyróżnieniem – to ocena będzie bardzo wysoka, czy najwyższa, to gwarantowało mi pracę na Uczelni. 

Dyplom obroniłam w czerwcu i po wakacjach znalazłam się w ówczesnej Akademii Medycznej. I wtedy okazało się, że przygotowanie, bo wiadomo, że języka, tyle lat się wtedy uczyłam, tego ruskiego, nie zaczynałam od zera, ale znajomość języka nie obejmowała słownictwa fachowego. Na filologiach były wtedy specjalności literaturoznawcza i językoznawcza. Już w wakacje się przygotowywałam, dzięki podręcznikom opracowanym całkiem nieźle. Musiałam poznać słownictwo z zakresu anatomii i fizjologii. Pomogły mi w tym teksty naukowe, adaptowane dla potrzeb studentów, nauczania języka jako obcego, języka medycznego. Wiadomo, że wymagało to poświecenia dużo czasu i samodyscypliny w przyswajaniu słownictwa fachowego, ale też podstawowej wiedzy medycznej. Musiałam znać się na tych dwóch wiodących dyscyplinach, później farmacji i stomatologii – więc kolejny, inny subjęzyk. 

Niejednokrotnie bywało, że moi studenci byli starsi ode mnie, bo sporo felczerów trafiało do Uczelni, żeby zdobyć dyplom lekarza medycyny. Mile wspominam relacje ze studentami. Wydawało mi się, że wymagania, które mi stawiano podczas studiów filologicznych, tutaj ja mogę stawiać studentom. Zdarzyło się, że jadąc autobusem czy trolejbusem, słyszałam jak studenci wymieniali się opiniami o studiach i nauczycielach. Usłyszałam kiedyś, że „ruskiego uczy ta piła Ogrodnik” (śmiech). Nawet kiedyś mój kierownik wezwał mnie na „przysłowiowy” dywanik do swojego gabinetu półprywatnie, półsłużbowo. Rozmowa nie miała formy reprymendy tylko zwrócenia uwagi, że moją wizją jest stworzyć filologię rosyjską na medycynie. Nie! Po prostu poprzeczkę dla samej siebie zawsze miałam ustawioną wysoko, więc od studentów też zbyt dużo oczekiwałam. Praca wymagała ode mnie ogromnego nakładu pracy własnej, dzisiejsze czasy, dzisiejsze warunki, mówię o bazie dydaktycznej, nie umywają się do realiów lat 70.-80.
A jak zmieniały się warunki pracy…

Lektorów w Studium było dużo mniej, rzecz jasna. Zmienialiśmy siedzibę może pięć razy. Na początku, przy ulicy Osterwy. Tam był jeden pokoik kierownika, drugi wspólny dla lektorów (nawet 12 osób). I chodziło się po różnych salach dydaktycznych. Dosłownie, jeden lektorat tu, za małą przerwę, niejednokrotnie kilkunastominutową – drugi. Trzeba było 3-5 minut wcześniej kończyć, żeby w kolejnym miejscu spóźnić się tylko 5 minut. Tak był układany plan – myśmy nie maczali w tym paluszków. Na przykład trzeba było lecieć do Collegium Anatomicum, na ówczesną ulicę 22 Lipca, potem dojechać komunikacją miejską do SPSK4. Lektoraty odbywały się w salach U lub R, zbyt wielkich dla grup 20-osobowych, gdzie kontakt ze studentami był ograniczony. Chociaż ja nigdy nie prowadziłam zajęć z katedry, tylko zawsze z pierwszego rzędu. Potem przenieśliśmy się do parterowego, nieistniejącego już dziś budynku w pobliżu Kliniki Dermatologicznej (róg Dymitrowa – teraz Radziwiłłowskiej i 3 Maja), w którym były cztery pomieszczenia, dwa zajmowali matematycy, dr Jędrych, ówczesny doktor, i studium. Wchodząc, trzeba było uważać, żeby noga nie ugrzęzła w drewnianej, dziurawej podłodze – i wszechobecny zapach myszy i szczurów. Nie było tam żadnej sali dydaktycznej. I nadal ganianie po całym mieście – od sali wykładowej w Collegium Medicum lub w Instytucie Stomatologii do ówczesnego Collegium Maius przy ulicy Lubartowskiej) – by nie wyjść z wprawy, nosiliśmy książki i wszystkie materiały ze sobą. Jeśli się chciało przeprowadzić jakieś ciekawsze zajęcia, to przy braku ćwiczeń najpierw należało napisać je odręcznie przez kalkę, a potem na maszynie do pisania. Na szczęście nie byliśmy tam długo. 

Kolejnym etapem w historii SPNJO było zwolnione na parterze mieszkanie przy ulicy Staszica (w pobliżu ówczesnego Szpitala Dziecięcego). Opisano je nawet w lokalnej prasie w artykule pod wymownym tytułem „Studium z wanną”, ponieważ została w nim łazienka z zapyziałą wanną. A owszem, była też oddzielna ubikacja w korytarzyku.... Dysponowaliśmy dwiema „własnymi salami klasowymi”. Okna jednej z nich wychodziły na śmietniki, takie blaszaki z klapą… Odór niesamowity, zwłaszcza latem. Baza dydaktyczna znacznie nam się poprawiła w latach 90., kiedy przenieśliśmy się do budynku byłego Komitetu Partii (obecnie Collegium Novum). Opływaliśmy tam w luksusy: pięć sal zajęciowych, w tym prawdziwe laboratorium językowe! 

Tak więc bywało… (śmiech).
Jak wspomina Pani swój pierwszy dzień w pracy?

Pamiętam go dobrze, bo nawet pamiętam, jak byłam ubrana. Dobre rady typu „nie trzeba się stresować, stojąc twarzą w twarz przed słuchaczami, wyobrazić sobie, że patrzymy na pole z główkami kapusty” dla mnie były absolutnie nie do przyjęcia. Chciałam w swoich studentach widzieć partnerów i czuć, że jestem im pomocna, jestem przyjacielem, i vice versa. Na początku więcej było strachu, napięcia, ale wkrótce zdenerwowanie minęło, bo zauważyłam, że to jest to, co lubię i co chciałabym robić zawsze. Można powiedzieć, że poświęciłam temu życie. Ale nie jestem ofiarą, po prostu uwielbiam to robić. Relacje ze studentami były fajne, niejednokrotnie przyjacielskie. Nie raz zapraszano mnie na śluby. 

Swoich studentów starałam zainteresować klasyką, literaturą, językiem jako takim, kulturą w tym dobrym znaczeniu, czym mogliby wówczas się szczycić. Zachęcałam do udziału w wieloetapowych międzyuczelnianych konkursach znajomości języka rosyjskiego i wiedzy o historii oraz kulturze Kraju Rad. Uczestnikami nie byli wyłącznie studenci medycyny, ale także osoby jak na owe czasy dobrze znające język, zdobywcy pierwszych miejsc wśród finalistów reprezentujących różne uczelnie, nie tylko medyczne, na szczeblu warszawskim. Prasa pisała o „najlepszych rusycystach wśród medyków naszej Uczelni”(dziś to nie żaden powód do dumy, ale takie były czasy!).

O mojej innej pasji, która narodziła się już dość dawno, czyli języku włoskim, który stał się całym moim życiem, chętnie opowiem innym razem.

Pani Profesor, z czym związany jest Pani najszczęśliwszy lub najbardziej wyjątkowy dzień w pracy? Co przyniosło Pani największą satysfakcję w pracy? 

To trudne pytanie. Każdy dzień jest dla mnie satysfakcjonujący, wyjątkowy, niepowtarzalny i napełnia mnie szczęściem, zwłaszcza, kiedy mogę – i udaje mi się – zainteresować studentów nie tylko językiem, zwłaszcza włoskim, przekazać im jak najwięcej informacji i ciekawostek z szeroko pojętej kultury Italii, by nie tylko postrzegali ją przez pryzmat pizzy, spaghetti czy niezłego miejsca na letni wypoczynek. Cieszę się, podobnie jak i oni, z postępów językowych, radują serce ich nieudawane (chyba) chęci, starania, dopytywanie „jak to powiedzieć?”, „czy tak to będzie poprawnie?”. Lubię, kiedy sami wyrywają się do odpowiedzi, aktywnie uczestniczą w zajęciach. Z autentycznym żalem rozstaję się z nimi, kiedy kończy się 30-godzinny fakultet (zdarzało się, że nie potrafiłam ukryć łez, ale czy to powód do wstydu?). Z niedawnych czasów nauczania języka on-line długo będę pamiętać zakończenie fakultetu, kiedy po teście zaliczeniowym studenci jednego z kierunków przed wylogowaniem się przesłali mi na czacie ponad 50 serduszek z wpisami nie tylko zdawkowego „grazie” ale wyznaniami typu „amo la lingua italiana”, „najfajniejsze/najciekawsze/najmniej stresujące zajęcia”, „żałuję, że to już koniec przedmiotu”, „dużo się nauczyłem/-am, „mam zamiar kontynuować”, „szkoda, że nie w realu” itp. Niby nic, a jak wiele znaczy dla nauczyciela. Zdarzało się niejednokrotnie, że przygodnie spotkani dawni studenci zatrzymują się i pytają, czy ich pamiętam, bo kiedyś miałam z nimi zajęcia i wspominają mnie jako nauczyciela z charyzmą. Wielkie słowo, wprowadza mnie w zakłopotanie, bo nigdy sama o sobie tak bym nie powiedziała. Po prostu uwielbiam to, co robię i dokładam wszelkich starań, by czynić to jak najlepiej.

Jakby Pani oceniła sytuację kobiet na uczelni w czasie Pani pracy zawodowej na Uniwersytecie?

Nigdy nie miałam sposobności zauważyć czy odczuć, że kobiety w naszym uniwersytecie były traktowane lepiej bądź gorzej. Przecież mnóstwo z nich zajmowało lub zajmuje najwyższe stanowiska, zdobywa tytuły naukowe, szczyci się znaczącym dorobkiem naukowym i stanowi ogromny potencjał Uczelni. Uważam, że dawno w niebyt odeszło mniemanie, że jesteśmy tylko pięknym dodatkiem do czegokolwiek.

Jakiej rady udzieliłaby Pani początkującym nauczycielom?

Rady dla początkujących? Nie cierpię ich dawać ani słuchać. W życiu zawodowym nauczyciela powinno być jak z jedzeniem „należy wstawać z niedosytem od obficie zastawionego stołu”. Po skończonych zajęciach dobrze jest wyjść z sali z poczuciem niedosytu i zdobyć się na refleksję – co i jak zmienić, zastosować w praktyce, by były bardziej zajmujące i efektywniejsze. Nie popadać w samozadowolenie. Nie wysyłać sygnałów, że uczniowie są niewdzięcznym obiektem naszych poczynań. Wymagać od nich, ale jeszcze więcej od samych siebie. Doceniać ich starania, pochwalić, czasem na wyrost, zachęcać, a nie ganić. Przecież pracujemy z dziesiątkami indywidualności i do niczego nie doprowadzi przykładanie jednej miarki. A najważniejsze – kochać swój zawód, a nie nasłuchiwać, czy już dopada nas syndrom wypalenia.

Jak spędza Pani teraz swój wolny czas?

Mój wolny czas? Nie lubię mieć go za dużo, bo łapię się na tym, że przecieka mi przez palce. Muszę mieć wszystko zaplanowane i zrealizowane, by pod koniec dnia nie robić sobie wyrzutów, że upłynął „na niczym”. Wielogodzinne przesiadywanie przed ekranem jest dla mnie bolesną i bezpowrotną stratą czasu, który z roku na rok rozpędza się coraz bardziej. Od czasu do czasu wciągam się w jakiś włoski serial lub film. „Zwiedzam” wirtualnie różne jeszcze nieodwiedzone przeze mnie zakątki Italii. Nie lubię planować podróży, ponieważ ostatni wypad do Katanii zaplanowany w szczegółach na lutową przerwę międzysemestralną w 2020 r. zakończył się powrotem z lotniska, gdy dowiedziałam się, że covid dotarł do Palermo. Nawiasem mówiąc, zauroczona jestem Sycylią (zwłaszcza jej południem, gdzie rokrocznie od kilkunastu lat spędzałam urlop, ładując baterie na cały rok), jej mieszkańcami, kuchnią, muzyką, zniewalającymi widokami, obfitością miejsc do zwiedzania i sycylijskim dolce far niente, gdzie nikt się nie spieszy, bo można wszystko zrobić domani. Niestety pandemia przerwała tę tradycję. Uciekam do ulubionych lektur Eleny Ferrante lub Ałbeny Grabowskiej. W ciepłych porach roku oddaję kawałek siebie kwiatom na działce nad jeziorem. Namiętnie słucham włoskich piosenek, nie tylko tych starszych, przywołujących dobre wspomnienia, ale też młodszych i bardzo młodych wykonawców. Nie będę wymieniać nazwisk moich ulubieńców, bo tylko nieliczni Polacy słuchają włoskiej muzyki, a szkoda. Moda na gotowanie nie wciągnęła mnie, bo nie lubię gotować, prędzej coś dobrego upiekę, by uszczęśliwić wnuki-słodziuchy.

Od Pani Profesor dla Czytelników Blasku

Na zakończenie wspomnień „uczelnianego dinozaura” chciałabym wyrazić wdzięczność mojej Uczelni za niemal 49 przepięknych lat w moim paradiso na ziemi, w którym znalazłam szczęście, satysfakcję, możliwość spełniania się i służenia Jej.
© 2022 Centrum Symulacji Medycznej UM w Lublinie