Informator uniwersytecki
numer 014
maj 2022
★
30
Moje pasje Agata Hrycaj
Pani Agata jest pracownikiem działu Sekcji Jakości Kształcenia. Jej praca jest jej pasją, a oprócz tego także nauka języka hiszpańskiego, oprowadzanie po Lublinie, teatr, pieczenie ciast i słodyczy oraz fotografia. W grudniu 2021 w Chatce Żaka miała wystawę swoich prac.
Wywiad przeprowadzony 28.04.2022 r.
Pani Agato, proszę opowiedzieć o swoich pasjach naszym Czytelnikom tak, by mogli się o Pani dowiedzieć czegoś więcej, oprócz spraw służbowych.
Nie tylko ta pani od ankiet (śmiech). Tak, pasji mam wiele. Generalnie moim największym zainteresowaniem jest człowiek. Z tego też powodu wybrałam socjologię, żeby interesować się człowiekiem. Bardzo interesuje mnie moja praca, czyli analiza danych i data science, ponieważ widzę coś, czego inni nie widzą. To mój rys socjologa, że zawsze widzę coś, czego inni nie widzą, czy w zdjęciach, czy w oprowadzaniu, potrafię dostrzec wartościowe, fajne rzeczy, których nie widać na pierwszy rzut oka.
Chciałam być historykiem, archeologiem, ale zostałam socjologiem, ze względu na człowieka, na pasję bycia człowiekiem. Później było małżeństwo, macierzyństwo, praca w analizie danych. W międzyczasie rozwijałam pasję do hiszpańskiego. Na początku uczyłam się trochę sama, teraz z lektorem. Skąd hiszpański? Nie mam pojęcia. Jak mówię mojej lektorce, ma fantastyczną tyldę ( ~ ) nad literą n (ñ) i to wystarczy, kiedy powiem sueño. To piękne madryckie podwójne l, np. Ella, albo j mówimy jako h, na przykład ejemplo, to jest wystarczający powód, aby kochać Hiszpanię. Może jeszcze ich temperament zbliżony do mojego? Może w innym życiu byłam Hiszpanką? Mój temperament i podejście do życia są bardzo bliskie Hiszpanom. W Hiszpanii jeszcze nie byłam, ale planuję.
Hiszpanie mówią disfruta de la vida – cieszyć się życiem, potrafią cieszyć się życiem, nawet w sytuacjach, które nie dają do tego powodów. Żyjesz, jesteś i to jest powód, by świętować – fiesta jest wpisane w mój charakter. Ze wszystkiego należy się cieszyć, nawet w sytuacjach, które są z punktu widzenia ludzkiego beznadziejne.
Czy to profesjonalna nauka, jakieś certyfikaty przed Panią?
Jak się już nauczę języka, to mogę przystąpić do certyfikatu. Moim marzeniem jest powiedzieć więcej zdań w języku hiszpańskim niż tylko Me llamo albo jakieś proste zdania. Ale trudno mi znaleźć czas na to, bo pracuję zawodowo i mam rodzinę. Tak więc traktuję to jako swoją pasję, fanaberię.
A kino hiszpańskie, czy podróże? Mówiła Pani wcześniej, że chce podróżować do Hiszpanii?
Przede wszystkim do Madrytu, nie do Barcelony i nie do Andaluzji, którą kocham wewnętrznie, bo tam nie ma czystego hiszpańskiego. Można obejrzeć film „Jak zostać Katalonką”, pokazano w nim Andaluzję w całej wspaniałości, mieszkańców, język – to jest bardzo śmieszne, jak wygląda język hiszpański w Andaluzji.
Długo się Pani uczy?
To jest moja miłość, my się kłócimy, potem wracamy do siebie, teraz się układamy na nowo i tak już 3 lata. Czasami mówię do mojej lektorki „Kasia, chodzę już do Ciebie 3 lata, mogłabym coś więcej umieć”, a ona mówi „no, ale po co, na wszystko jest czas” i ma rację, mam inne rzeczy na głowie. A to jest moja odskocznia. Mój mobilizator, że tu muszę być, muszę zrobić. To też jest fajne, że jest jakaś odpowiedzialność.
To trudny język?
Tak, jest bardzo trudny, wymagający, trzeba przysiąść i się go porządnie uczyć.
Czyta Pani o Hiszpanii?
I to jest moje zboczenie socjologiczne, ale bardziej oglądam filmy, i to wszystkie filmy, niekoniecznie Almodovara. Od romansów, po telenowele, wszystkie, jakie pojawią się na Netflixie oglądałam. Po pierwsze język, chcę się osłuchać z językiem, a po drugie oglądam z punktu socjologicznego zachowania kobiet, zachowania mężczyzn, relacje, jak wygląda społeczeństwo, jakimi kieruje się normami, to mi daje pogląd na życie człowieka w Hiszpanii.
Hiszpania ma podobną historię do Polski, Franco, prześladowania niewyjaśnione, ale oni mają swoją fiestę i sobie z tym poradzili, żyją tu i teraz.
Wywiad przeprowadzony 28.04.2022 r.
Pani Agato, proszę opowiedzieć o swoich pasjach naszym Czytelnikom tak, by mogli się o Pani dowiedzieć czegoś więcej, oprócz spraw służbowych.
Nie tylko ta pani od ankiet (śmiech). Tak, pasji mam wiele. Generalnie moim największym zainteresowaniem jest człowiek. Z tego też powodu wybrałam socjologię, żeby interesować się człowiekiem. Bardzo interesuje mnie moja praca, czyli analiza danych i data science, ponieważ widzę coś, czego inni nie widzą. To mój rys socjologa, że zawsze widzę coś, czego inni nie widzą, czy w zdjęciach, czy w oprowadzaniu, potrafię dostrzec wartościowe, fajne rzeczy, których nie widać na pierwszy rzut oka.
Chciałam być historykiem, archeologiem, ale zostałam socjologiem, ze względu na człowieka, na pasję bycia człowiekiem. Później było małżeństwo, macierzyństwo, praca w analizie danych. W międzyczasie rozwijałam pasję do hiszpańskiego. Na początku uczyłam się trochę sama, teraz z lektorem. Skąd hiszpański? Nie mam pojęcia. Jak mówię mojej lektorce, ma fantastyczną tyldę ( ~ ) nad literą n (ñ) i to wystarczy, kiedy powiem sueño. To piękne madryckie podwójne l, np. Ella, albo j mówimy jako h, na przykład ejemplo, to jest wystarczający powód, aby kochać Hiszpanię. Może jeszcze ich temperament zbliżony do mojego? Może w innym życiu byłam Hiszpanką? Mój temperament i podejście do życia są bardzo bliskie Hiszpanom. W Hiszpanii jeszcze nie byłam, ale planuję.
Hiszpanie mówią disfruta de la vida – cieszyć się życiem, potrafią cieszyć się życiem, nawet w sytuacjach, które nie dają do tego powodów. Żyjesz, jesteś i to jest powód, by świętować – fiesta jest wpisane w mój charakter. Ze wszystkiego należy się cieszyć, nawet w sytuacjach, które są z punktu widzenia ludzkiego beznadziejne.
Czy to profesjonalna nauka, jakieś certyfikaty przed Panią?
Jak się już nauczę języka, to mogę przystąpić do certyfikatu. Moim marzeniem jest powiedzieć więcej zdań w języku hiszpańskim niż tylko Me llamo albo jakieś proste zdania. Ale trudno mi znaleźć czas na to, bo pracuję zawodowo i mam rodzinę. Tak więc traktuję to jako swoją pasję, fanaberię.
A kino hiszpańskie, czy podróże? Mówiła Pani wcześniej, że chce podróżować do Hiszpanii?
Przede wszystkim do Madrytu, nie do Barcelony i nie do Andaluzji, którą kocham wewnętrznie, bo tam nie ma czystego hiszpańskiego. Można obejrzeć film „Jak zostać Katalonką”, pokazano w nim Andaluzję w całej wspaniałości, mieszkańców, język – to jest bardzo śmieszne, jak wygląda język hiszpański w Andaluzji.
Długo się Pani uczy?
To jest moja miłość, my się kłócimy, potem wracamy do siebie, teraz się układamy na nowo i tak już 3 lata. Czasami mówię do mojej lektorki „Kasia, chodzę już do Ciebie 3 lata, mogłabym coś więcej umieć”, a ona mówi „no, ale po co, na wszystko jest czas” i ma rację, mam inne rzeczy na głowie. A to jest moja odskocznia. Mój mobilizator, że tu muszę być, muszę zrobić. To też jest fajne, że jest jakaś odpowiedzialność.
To trudny język?
Tak, jest bardzo trudny, wymagający, trzeba przysiąść i się go porządnie uczyć.
Czyta Pani o Hiszpanii?
I to jest moje zboczenie socjologiczne, ale bardziej oglądam filmy, i to wszystkie filmy, niekoniecznie Almodovara. Od romansów, po telenowele, wszystkie, jakie pojawią się na Netflixie oglądałam. Po pierwsze język, chcę się osłuchać z językiem, a po drugie oglądam z punktu socjologicznego zachowania kobiet, zachowania mężczyzn, relacje, jak wygląda społeczeństwo, jakimi kieruje się normami, to mi daje pogląd na życie człowieka w Hiszpanii.
Hiszpania ma podobną historię do Polski, Franco, prześladowania niewyjaśnione, ale oni mają swoją fiestę i sobie z tym poradzili, żyją tu i teraz.
Tą drogą, dopytam o kolejną pasję, czyli przewodnictwo po Lublinie, bo jest Pani przewodnikiem po Lublinie?
Tak, jestem od dwóch, ale z tym zamiarem nosiłam się już od kilkunastu lat. Lubię historię.
A pochodzi Pani z Lublina?
Nie, z Podkarpacia, pochodzę z jedynej wsi w Polsce, która ma lotnisko, czyli z Turbi. Niemcy zaczęli budować lotnisko w 1939 roku. Teraz Aeroklub Stalowa Wola z tego korzysta.
Przyjechała Pani na studia do Lublina?
Tak, tu zostałam.
Podoba się Pani Lublin?
Na początku bardzo mi się nie podobał. To było dla mnie zesłanie, katorga, to była tragedia życiowa, że nie Kraków, „dlaczego nie Kraków?!”. Wszyscy moi znajomi pojechali do Krakowa.
A dlaczego wybrała Pani Lublin?
Rodzice postawili mi ultimatum, że mam zrobić studia, środki finansowe pozwoliły na Lublin. I tu zostałam, socjologia fajnie szła, poznałam męża, wzięliśmy ślub.
I kiedy zaczęła Pani lubić Lublin?
Nie mam pojęcia, taką miłością patriotyczną, lokalną, może kiedy moja siostra wyjechała do Anglii?
Jest Pani przyjezdna, zadam więc pytanie, kiedy zaczęła Pani mówić, jak wyjechała gdzieś „przyjechałam z Lublina, jestem z Lublina”?
Do tej pory mam z tym problem! Kocham Lublin bardzo. Natomiast moje serce zawsze będzie w Baranowie Sandomierskim, Turbi. W Baranowie Sandomierskim spędziłam dzieciństwo i kocham to miejsce. Ale to jest miłość dziecinna, wychowałam się tam. Myślę, że tak samo Chopin myślał o Żelazowej Woli. W Turbi jest całe moje życie. Pierwsze miłości, rodzice do tej pory tam mieszkają, jeżdżę do nich, odwiedzam. Do tej pory mam problem z identyfikacją. Moja siostra jest na emigracji i mówi, że ma problem z identyfikacją. Nie trzeba jechać za granicę, wystarczy wyjechać do innego miasta. Jeśli jest się wrażliwcem, osobą ceniącą sobie wartości rodzinne, korzenie, to dla mnie jest trudne odpowiedzieć na pytanie: skąd jestem? Zawsze podkreślam, że mieszkam w Lublinie. A pochodzę… W ogóle to lubię mówić kwieciście, że pochodzę z Baranowa Sandomierskiego, wychowałam się w Turbi, a mieszkam w Lublinie. Bo mnie jest trudno, nie umiem tego odrzucić w jakiejś części, bo to wszystko mnie ukształtowało, budowało. Ale zawsze mówię „mieszkam w Lubinie”, nigdy nie powiem „jestem z Lublina”. Bo mieszkam tu, a tam są moje korzenie. A kiedy Lublin zakorzenił się we mnie? Nie wiem, może kiedy moja siostra przyjechała na studia? I wtedy jakaś część stamtąd przyszła trochę tutaj? Może jej tęsknota za Lublinem, kiedy wyjechała do Anglii? Bo bardzo dobrze wspominała Lublin. Nie mam pojęcia, po prostu nagle zaczęłam kochać to miasto. I zaczęło mi się go robić żal, że takie piękne miasto, takie kiedyś kulturowo rozwinięte, a tak zapomniane, i to nie jest w porządku wobec tego miasta. Gdzie Wrocław, Toruń, może ktoś się obrazi z Wrocławia lub Torunia, ale nie przesadzajmy. Lublin jest to miasto naprawę piękne, urocze i urokliwe. I przez to zaczęłam myśleć o przewodnictwie, ale miałam małe dzieci, szukałam pracy, dojrzewałam do tej decyzji i jak w powiedzeniu „jak uczeń jest gotowy, to mistrz się znajdzie”. Spotkałam w szkole dziewczynę, która – jak się okazało – jest prezesem Pogranicza. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, rozmawiałyśmy luźno między zajęciami, bo nasze dzieci się zaprzyjaźniły, podzieliłam się z nią swoimi planami. Powiedziałam, że chcę zostać przewodnikiem, a ona „to świetnie, właśnie w październiku robimy kurs”. I tak to się zaczęło.
To tak, jakby kurs sam do Pani przyszedł?
Tak, tak. Tak to bywa, jak się chce, to okazja sama cię znajdzie.
Proszę powiedzieć, gdzie prowadzi Pani swoich turystów?
Po mieście. W piątek 29 kwietnia zdaję egzamin z oprowadzania po Kaplicy Trójcy Świętej, a 15 maja zdaję egzamin z oprowadzania po Muzeum Narodowym w Lublinie i mam nadzieję, że będę już certyfikowanym przewodnikiem po Muzeum Narodowym w Lublinie. Na razie jestem przewodnikiem miejskim. W październiku planuję poszerzyć o kurs po Muzeum na Majdanku, jak zorganizują kurs. I to byłby pakiet. Wszystkie strategiczne punkty.
Jakie miejsca lubi Pani najbardziej, gdzie najchętniej prowadzi swoich turystów? Czy jest takie miejsce, gdzie Pani wchodzi i myśli „cieszę się, że mogę pokazać wam to miejsce!”?
To nie są takie miejsca, po których się oprowadza. Najbardziej lubię zaułek przy Bramie Krakowskiej, na prawo, tam, gdzie jest mural z panoramą Lublina (wzorowaną na miedziorycie Hogenberga i Brauna z 1618 roku). Student V roku Wydziału Artystycznego UMCS Marcin Proczek wymalował przepiękne graffiti, gdzie można omówić Lublin. Lubię je, bo jest to piękny zakątek. Jest baszta półokrągła zrekonstruowana, miejsce przenoszące nas do Lublina czasów jego świetności Jagiellonów. Lubię tam prowadzić ludzi, bo jak widzę na ich twarzach to wow to myślę „no właśnie!”
Lubię zaułek Hartwigów. Lubię ulicę Kowalską, lubię nią spacerować, bo przypominam sobie, że kiedyś biegły tędy mury miejskie, miasto żydowskie. Lubię chodzić po mieście żydowskim i myśleć o jego mieszkańcach, o tym, co tam kiedyś było. Myśleć, o tym, ile osób już ile kroków tutaj zrobiło. Świat się zmienia, ludzie ci sami, a ty idziesz i dotykasz historii. Kiedy chodzę, dotykam murów, szukam ludzi, którzy tu mieszkali, lubię ich.
Dużo czyta Pani o historii Lublina?
Muszę (śmiech).
Tylko książki historyczne?
Nie. Do bycia przewodnikiem zainspirował mnie, nasz lubelski autor komisarza Maciejewskiego Marcin Wroński. Zmobilizował mnie. Myślałam „jakie Rury, jaka fabryka Plagego i Laśkiewicz”, myślałam „co to w ogóle jest jakaś Rusałka?” i zaczęłam szukać. To była kropla, która przelała czarę i uznałam, że chcę dokładnie poznać, co było w tej kamienicy, kto tu mieszkał, co się wydarzyło na tym placu.
A zdarza się, że idzie Pani przez miasto i myśli: o, tutaj było Kino Corso, do którego komisarz Maciejewski przyszedł z Różą na seans?
Tak, tak. Albo dotykam murów i myślę, o tutaj mieszkała biedna Jadzia Kołaczniczka, co miasto schajcowała. I wszyscy mówili o niej, że była wredna i sama mieszkała. A ja zawsze mówię moim wycieczkom, no trudno, wyjdę na feministkę i panów zasmucę, ale może ta kobieta była wredna, bo sama musiała się utrzymać, bo mąż ją zostawił, wynajęła i musiała jakoś przeżyć, a że była zmęczona, zasnęła o trzeciej nad ranem i schajcowała Lublin. Więc myślę, że to nie było tak, że Kołaczniczka schajcowała Lublin, a wszyscy ci, którzy jej nie pomagali.
Jaką legendę lubi Pani najbardziej?
Najbardziej lubię te legendy, które muszę prostować, gdzie muszę przywracać honor i uczciwość ludziom. Dlatego tę o Kołaczniczce bardzo lubię, bo lubię uświadamiać przez tę legendę, że rzeczy nie są takie, jakimi są na pierwszy rzut oka. To, że Klonowic tak ją opisał, bo był wzburzony, bo schajcowała cały średniowieczny Lublin. Ale spójrzmy na to głębiej, była wredna, ale to z czegoś wynikało. Była samotną kobietą, bez męża w XVI wieku, musiała na siebie zarobić, było jej bardzo ciężko. Myślę, że niesłusznie są na niej psy wieszane. Mam w sobie obronę osób, które już się nie mogą bronić. I słabszych. Lublin jako miasto też postrzegałam jako słaby, nawet prezydent o niego nie dbał i przez pewien czas nic się tutaj nie działo, aż serce bolało. Dlatego też kocham Lublin, bo myślę, że Kraków kocha każdy, Warszawę kocha każdy, a Lublin zapomniany, to myślę sobie „to ja Ciebie Lublinie będę kochać”.
Tak, jestem od dwóch, ale z tym zamiarem nosiłam się już od kilkunastu lat. Lubię historię.
A pochodzi Pani z Lublina?
Nie, z Podkarpacia, pochodzę z jedynej wsi w Polsce, która ma lotnisko, czyli z Turbi. Niemcy zaczęli budować lotnisko w 1939 roku. Teraz Aeroklub Stalowa Wola z tego korzysta.
Przyjechała Pani na studia do Lublina?
Tak, tu zostałam.
Podoba się Pani Lublin?
Na początku bardzo mi się nie podobał. To było dla mnie zesłanie, katorga, to była tragedia życiowa, że nie Kraków, „dlaczego nie Kraków?!”. Wszyscy moi znajomi pojechali do Krakowa.
A dlaczego wybrała Pani Lublin?
Rodzice postawili mi ultimatum, że mam zrobić studia, środki finansowe pozwoliły na Lublin. I tu zostałam, socjologia fajnie szła, poznałam męża, wzięliśmy ślub.
I kiedy zaczęła Pani lubić Lublin?
Nie mam pojęcia, taką miłością patriotyczną, lokalną, może kiedy moja siostra wyjechała do Anglii?
Jest Pani przyjezdna, zadam więc pytanie, kiedy zaczęła Pani mówić, jak wyjechała gdzieś „przyjechałam z Lublina, jestem z Lublina”?
Do tej pory mam z tym problem! Kocham Lublin bardzo. Natomiast moje serce zawsze będzie w Baranowie Sandomierskim, Turbi. W Baranowie Sandomierskim spędziłam dzieciństwo i kocham to miejsce. Ale to jest miłość dziecinna, wychowałam się tam. Myślę, że tak samo Chopin myślał o Żelazowej Woli. W Turbi jest całe moje życie. Pierwsze miłości, rodzice do tej pory tam mieszkają, jeżdżę do nich, odwiedzam. Do tej pory mam problem z identyfikacją. Moja siostra jest na emigracji i mówi, że ma problem z identyfikacją. Nie trzeba jechać za granicę, wystarczy wyjechać do innego miasta. Jeśli jest się wrażliwcem, osobą ceniącą sobie wartości rodzinne, korzenie, to dla mnie jest trudne odpowiedzieć na pytanie: skąd jestem? Zawsze podkreślam, że mieszkam w Lublinie. A pochodzę… W ogóle to lubię mówić kwieciście, że pochodzę z Baranowa Sandomierskiego, wychowałam się w Turbi, a mieszkam w Lublinie. Bo mnie jest trudno, nie umiem tego odrzucić w jakiejś części, bo to wszystko mnie ukształtowało, budowało. Ale zawsze mówię „mieszkam w Lubinie”, nigdy nie powiem „jestem z Lublina”. Bo mieszkam tu, a tam są moje korzenie. A kiedy Lublin zakorzenił się we mnie? Nie wiem, może kiedy moja siostra przyjechała na studia? I wtedy jakaś część stamtąd przyszła trochę tutaj? Może jej tęsknota za Lublinem, kiedy wyjechała do Anglii? Bo bardzo dobrze wspominała Lublin. Nie mam pojęcia, po prostu nagle zaczęłam kochać to miasto. I zaczęło mi się go robić żal, że takie piękne miasto, takie kiedyś kulturowo rozwinięte, a tak zapomniane, i to nie jest w porządku wobec tego miasta. Gdzie Wrocław, Toruń, może ktoś się obrazi z Wrocławia lub Torunia, ale nie przesadzajmy. Lublin jest to miasto naprawę piękne, urocze i urokliwe. I przez to zaczęłam myśleć o przewodnictwie, ale miałam małe dzieci, szukałam pracy, dojrzewałam do tej decyzji i jak w powiedzeniu „jak uczeń jest gotowy, to mistrz się znajdzie”. Spotkałam w szkole dziewczynę, która – jak się okazało – jest prezesem Pogranicza. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, rozmawiałyśmy luźno między zajęciami, bo nasze dzieci się zaprzyjaźniły, podzieliłam się z nią swoimi planami. Powiedziałam, że chcę zostać przewodnikiem, a ona „to świetnie, właśnie w październiku robimy kurs”. I tak to się zaczęło.
To tak, jakby kurs sam do Pani przyszedł?
Tak, tak. Tak to bywa, jak się chce, to okazja sama cię znajdzie.
Proszę powiedzieć, gdzie prowadzi Pani swoich turystów?
Po mieście. W piątek 29 kwietnia zdaję egzamin z oprowadzania po Kaplicy Trójcy Świętej, a 15 maja zdaję egzamin z oprowadzania po Muzeum Narodowym w Lublinie i mam nadzieję, że będę już certyfikowanym przewodnikiem po Muzeum Narodowym w Lublinie. Na razie jestem przewodnikiem miejskim. W październiku planuję poszerzyć o kurs po Muzeum na Majdanku, jak zorganizują kurs. I to byłby pakiet. Wszystkie strategiczne punkty.
Jakie miejsca lubi Pani najbardziej, gdzie najchętniej prowadzi swoich turystów? Czy jest takie miejsce, gdzie Pani wchodzi i myśli „cieszę się, że mogę pokazać wam to miejsce!”?
To nie są takie miejsca, po których się oprowadza. Najbardziej lubię zaułek przy Bramie Krakowskiej, na prawo, tam, gdzie jest mural z panoramą Lublina (wzorowaną na miedziorycie Hogenberga i Brauna z 1618 roku). Student V roku Wydziału Artystycznego UMCS Marcin Proczek wymalował przepiękne graffiti, gdzie można omówić Lublin. Lubię je, bo jest to piękny zakątek. Jest baszta półokrągła zrekonstruowana, miejsce przenoszące nas do Lublina czasów jego świetności Jagiellonów. Lubię tam prowadzić ludzi, bo jak widzę na ich twarzach to wow to myślę „no właśnie!”
Lubię zaułek Hartwigów. Lubię ulicę Kowalską, lubię nią spacerować, bo przypominam sobie, że kiedyś biegły tędy mury miejskie, miasto żydowskie. Lubię chodzić po mieście żydowskim i myśleć o jego mieszkańcach, o tym, co tam kiedyś było. Myśleć, o tym, ile osób już ile kroków tutaj zrobiło. Świat się zmienia, ludzie ci sami, a ty idziesz i dotykasz historii. Kiedy chodzę, dotykam murów, szukam ludzi, którzy tu mieszkali, lubię ich.
Dużo czyta Pani o historii Lublina?
Muszę (śmiech).
Tylko książki historyczne?
Nie. Do bycia przewodnikiem zainspirował mnie, nasz lubelski autor komisarza Maciejewskiego Marcin Wroński. Zmobilizował mnie. Myślałam „jakie Rury, jaka fabryka Plagego i Laśkiewicz”, myślałam „co to w ogóle jest jakaś Rusałka?” i zaczęłam szukać. To była kropla, która przelała czarę i uznałam, że chcę dokładnie poznać, co było w tej kamienicy, kto tu mieszkał, co się wydarzyło na tym placu.
A zdarza się, że idzie Pani przez miasto i myśli: o, tutaj było Kino Corso, do którego komisarz Maciejewski przyszedł z Różą na seans?
Tak, tak. Albo dotykam murów i myślę, o tutaj mieszkała biedna Jadzia Kołaczniczka, co miasto schajcowała. I wszyscy mówili o niej, że była wredna i sama mieszkała. A ja zawsze mówię moim wycieczkom, no trudno, wyjdę na feministkę i panów zasmucę, ale może ta kobieta była wredna, bo sama musiała się utrzymać, bo mąż ją zostawił, wynajęła i musiała jakoś przeżyć, a że była zmęczona, zasnęła o trzeciej nad ranem i schajcowała Lublin. Więc myślę, że to nie było tak, że Kołaczniczka schajcowała Lublin, a wszyscy ci, którzy jej nie pomagali.
Jaką legendę lubi Pani najbardziej?
Najbardziej lubię te legendy, które muszę prostować, gdzie muszę przywracać honor i uczciwość ludziom. Dlatego tę o Kołaczniczce bardzo lubię, bo lubię uświadamiać przez tę legendę, że rzeczy nie są takie, jakimi są na pierwszy rzut oka. To, że Klonowic tak ją opisał, bo był wzburzony, bo schajcowała cały średniowieczny Lublin. Ale spójrzmy na to głębiej, była wredna, ale to z czegoś wynikało. Była samotną kobietą, bez męża w XVI wieku, musiała na siebie zarobić, było jej bardzo ciężko. Myślę, że niesłusznie są na niej psy wieszane. Mam w sobie obronę osób, które już się nie mogą bronić. I słabszych. Lublin jako miasto też postrzegałam jako słaby, nawet prezydent o niego nie dbał i przez pewien czas nic się tutaj nie działo, aż serce bolało. Dlatego też kocham Lublin, bo myślę, że Kraków kocha każdy, Warszawę kocha każdy, a Lublin zapomniany, to myślę sobie „to ja Ciebie Lublinie będę kochać”.
To teraz możemy jeszcze porozmawiać o teatrze …
Ach, teatr! Urodziłam się 27 marca w święto teatru – Międzynarodowy Dzień Teatru. Kiedyś nawet myślałam, żeby pójść do szkoły aktorskiej, ale zabrakło mi odwagi. Chociaż może nie zabrakło mi odwagi, to po prostu nie było dla mnie. Myślałam, żeby zdawać do PWST, ale z jakichś powodów zrezygnowałam. Natomiast teatr oglądam, od kiedy pamiętam. Za moich czasów w soboty w telewizji był Teatr Lalki i Aktora, sztuki dla dzieci. W poniedziałek o 20 był Teatr Telewizji więc siadałam jak w najlepszym teatrze i nikt nie mógł mi przeszkadzać. I tak od maleńkości. Regularnie chodzę do teatru od 2011 roku. Moje koleżanki śmieją się, że powinnam dostać zniżkę stałego klienta. Jeśli sztuka mnie zauroczy, potrafię pójść na nią kilka razy.
Dlaczego tak bardzo lubię teatr? Lubię, jak ktoś opowiada mi historię. Siadam w fotelu i za chwilę oglądam w każdym możliwym wymiarze moją ulubioną literaturę. W teatrze pociąga mnie interakcja aktor-widz. To są niezapomniane emocje.
Na czym była Pani najwięcej razy?
Na „Mistrzu i Małgorzacie” w Osterwie.
Która sztuka poruszyła Panią najbardziej?
Sztuki, które poruszyły mnie to "Mistrz i Małgorzata", "Przyjdzie Mordor i nas zje", "Pan Tadeusz", "Dżuma", "Trzy Siostry", "Czekamy na Ciebie, zarazo", "Diabeł i tabliczka czekolady", "Marat/Sade", "Był sobie Polak, Polak, Polak i Diabeł", "Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim".
Ostatnia „Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim” z Gardzienicami jest fantastyczna. Uważam, że sztuka wyszła świetnie. Teraz planuję przenieść się do Gardzienic na trochę. Miałam już ten plan, ale akurat wybuchł kowid. Planowałam wziąć udział w maratonie z „Weselem”, może uda się teraz w maju, czerwcu, bo urzekli mnie.
Spory niesmak czułam po sztuce „Pani Bovary” wystawionej w Osterwie. Moja wrażliwość i poczucie prawdy nie pozwalają na zaakceptowanie faktu, że jeżeli zmieniasz charakter bohatera, to nie możesz mówić, że wystawiasz „Panią Bovary”; wymagane jest, abyś zaznaczył, że „sztuka jest na motywach”. Nie można zmieniać charakteru jednego z bohaterów i nadal nazywać tytułem powieści, bo autor nie miał tego na myśli. Flaubert przedstawił Karola jako bawidamka i człowieka, dla którego nic się nie liczyło, a reżyser zrobił z Karola człowieka z sumieniem. Usprawiedliwił go, rozgrzeszył. Zdjął z niego winę.
Zapytam o dość kontrowersyjną sztukę według mnie, co Pani sądzi o „Przyjdzie Mordor i nas zje”?
Byłam na tym dwa razy. Za pierwszym razem wysiedziałam do końca. A za drugim razem poszłam z postanowieniem „a wyjdę wam, wyjdę w połowie przedstawienia, żebyście widzieli, że mi się to nie podoba, że nie będą was utrzymywać za takie sztuki”, ale nie wyszłam i nawet jestem skłonna powiedzieć kilka dobrych rzeczy. Oczywiście sztuka była bardzo szkalująca. Natomiast myślę, że czasami warto skonfrontować się z pewnymi faktami, stuknąć się w piersi, pewne sprawy przemilczeć, ale mieć w głowie. Bo sztuka w pewnych momentach naprawdę była kontrowersyjna. Zresztą tak samo jak „Klątwy”. Udało mi się zobaczyć je raz, zanim je zdjęto po aferze w Powszechnym.
Jeszcze bardzo zniesmaczył mnie „Pan Tadeusz” – kolejna sztuka niewypał, robiła z Polaków alkoholików, z polskiej szlachty ludzi mocno niedouczonych. Obrażała uczucia religijne i z wartości. Z wartości nie można się nigdy śmiać! Nie ważne, czy się z nimi zgadzasz, czy nie, dla kogoś one są ważne. Jeśli Mickiewicz pisze, że Tadeusz włożył sobie święty obrazek za pazuchę na piersi, na lewą stronę, to nie można w teatrze pokazywać, że wrzuca sobie święty obrazek za spodnie! Są granice, nawet granice w sztuce, które trzeba szanować. W „Mordorze...” – Polacy powinni zmierzyć się z pewnymi prawdami. To by pozwoliło wyjść z wiecznego mitu martyrologicznego i przyjęcia do wiadomości, że był dobry Polak i zły Polak, dobry Ukrainiec i zły Ukrainiec.
Bardzo cenię aktorki Martę Ledwoń i Edytę Ostojak, czy panie Jolantę Rychłowską i Magdalenę Sztejman.
Ach, teatr! Urodziłam się 27 marca w święto teatru – Międzynarodowy Dzień Teatru. Kiedyś nawet myślałam, żeby pójść do szkoły aktorskiej, ale zabrakło mi odwagi. Chociaż może nie zabrakło mi odwagi, to po prostu nie było dla mnie. Myślałam, żeby zdawać do PWST, ale z jakichś powodów zrezygnowałam. Natomiast teatr oglądam, od kiedy pamiętam. Za moich czasów w soboty w telewizji był Teatr Lalki i Aktora, sztuki dla dzieci. W poniedziałek o 20 był Teatr Telewizji więc siadałam jak w najlepszym teatrze i nikt nie mógł mi przeszkadzać. I tak od maleńkości. Regularnie chodzę do teatru od 2011 roku. Moje koleżanki śmieją się, że powinnam dostać zniżkę stałego klienta. Jeśli sztuka mnie zauroczy, potrafię pójść na nią kilka razy.
Dlaczego tak bardzo lubię teatr? Lubię, jak ktoś opowiada mi historię. Siadam w fotelu i za chwilę oglądam w każdym możliwym wymiarze moją ulubioną literaturę. W teatrze pociąga mnie interakcja aktor-widz. To są niezapomniane emocje.
Na czym była Pani najwięcej razy?
Na „Mistrzu i Małgorzacie” w Osterwie.
Która sztuka poruszyła Panią najbardziej?
Sztuki, które poruszyły mnie to "Mistrz i Małgorzata", "Przyjdzie Mordor i nas zje", "Pan Tadeusz", "Dżuma", "Trzy Siostry", "Czekamy na Ciebie, zarazo", "Diabeł i tabliczka czekolady", "Marat/Sade", "Był sobie Polak, Polak, Polak i Diabeł", "Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim".
Ostatnia „Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim” z Gardzienicami jest fantastyczna. Uważam, że sztuka wyszła świetnie. Teraz planuję przenieść się do Gardzienic na trochę. Miałam już ten plan, ale akurat wybuchł kowid. Planowałam wziąć udział w maratonie z „Weselem”, może uda się teraz w maju, czerwcu, bo urzekli mnie.
Spory niesmak czułam po sztuce „Pani Bovary” wystawionej w Osterwie. Moja wrażliwość i poczucie prawdy nie pozwalają na zaakceptowanie faktu, że jeżeli zmieniasz charakter bohatera, to nie możesz mówić, że wystawiasz „Panią Bovary”; wymagane jest, abyś zaznaczył, że „sztuka jest na motywach”. Nie można zmieniać charakteru jednego z bohaterów i nadal nazywać tytułem powieści, bo autor nie miał tego na myśli. Flaubert przedstawił Karola jako bawidamka i człowieka, dla którego nic się nie liczyło, a reżyser zrobił z Karola człowieka z sumieniem. Usprawiedliwił go, rozgrzeszył. Zdjął z niego winę.
Zapytam o dość kontrowersyjną sztukę według mnie, co Pani sądzi o „Przyjdzie Mordor i nas zje”?
Byłam na tym dwa razy. Za pierwszym razem wysiedziałam do końca. A za drugim razem poszłam z postanowieniem „a wyjdę wam, wyjdę w połowie przedstawienia, żebyście widzieli, że mi się to nie podoba, że nie będą was utrzymywać za takie sztuki”, ale nie wyszłam i nawet jestem skłonna powiedzieć kilka dobrych rzeczy. Oczywiście sztuka była bardzo szkalująca. Natomiast myślę, że czasami warto skonfrontować się z pewnymi faktami, stuknąć się w piersi, pewne sprawy przemilczeć, ale mieć w głowie. Bo sztuka w pewnych momentach naprawdę była kontrowersyjna. Zresztą tak samo jak „Klątwy”. Udało mi się zobaczyć je raz, zanim je zdjęto po aferze w Powszechnym.
Jeszcze bardzo zniesmaczył mnie „Pan Tadeusz” – kolejna sztuka niewypał, robiła z Polaków alkoholików, z polskiej szlachty ludzi mocno niedouczonych. Obrażała uczucia religijne i z wartości. Z wartości nie można się nigdy śmiać! Nie ważne, czy się z nimi zgadzasz, czy nie, dla kogoś one są ważne. Jeśli Mickiewicz pisze, że Tadeusz włożył sobie święty obrazek za pazuchę na piersi, na lewą stronę, to nie można w teatrze pokazywać, że wrzuca sobie święty obrazek za spodnie! Są granice, nawet granice w sztuce, które trzeba szanować. W „Mordorze...” – Polacy powinni zmierzyć się z pewnymi prawdami. To by pozwoliło wyjść z wiecznego mitu martyrologicznego i przyjęcia do wiadomości, że był dobry Polak i zły Polak, dobry Ukrainiec i zły Ukrainiec.
Bardzo cenię aktorki Martę Ledwoń i Edytę Ostojak, czy panie Jolantę Rychłowską i Magdalenę Sztejman.
Już byliśmy w Hiszpanii, obeszliśmy Lublin, zaszliśmy do teatrów, to teraz deser. Podobno piecze Pani fantastyczne ciasta? Co udaje się najlepiej?
Croissanty – bardzo je lubię i dużo piekę, i rogale na świętego Marcina też piekę, to jest hit. I drożdżówki wszelkiego rodzaju, jak to się śmieję, robię w drożdżach. Drożdże mnie kochają, a ja drożdże, i serniki mnie kochają, to jest moja miłość. We Francji są różnego rodzaju specjaliści od bagietek, od chlebów, to ja mam specjalizacje: croissanty, marciny, serniki i wszelkiego rodzaju drożdżówki, strucle makowe.
To nowa pasja, czy od lat się tym Pani zajmuje?
Od lat. Wyniosłam to z domu mojej babci, która co sobotę piekła nam ciasto. Rozwałkowane drożdżowe ciasto posypywała cukrem i kakao. Z siostrą krzyczałyśmy „babcia, więcej kakao i więcej cukru, więcej, więcej”. Potem ona to piekła, a my wyjadałyśmy cały środek, kiedy jeszcze było gorące.
Naprawdę robi Pani pistacjowy sernik?
Tak, robię sernik z musem pistacjowym. Jest taki specjalny pistacjowy mus, który nakłada się z mascarpone – to jest pyszne. Robię też serniki z frużeliną, z rosą, wiedeński tradycyjny z polewą czekoladową, drożdżówki wszelkiego rodzaju, z serem krakowskie, z owocami, jakie mi się tylko zamarzą.
Skąd bierze Pani na to pomysły, z przepisów czy wymyśla własne?
Z przepisów. To odzwierciedla mój charakter. Tak jak z byciem aktorem – aktor odtwarza to, co mu powie reżyser, i ja mam to samo, odtwarzam to, co dostanę od reżysera, czyli od osoby, która opracowała przepis i lubię to. Wolę korzystać z przepisu, jestem wtedy bezpieczna, nie boję się ile i czego dodać. Zresztą z drożdżami jest ciężko, trzeba trzymać się proporcji, a przyznam, nie chce mi się tego uczyć na pamięć. Nie modyfikuję podstawowych składników, tylko dodatki.
Co upiekła Pani na ostatnie święta?
Sernik z frużeliną, z mazurka już zrezygnowałam, ale też umiem piec. Zwykle z masą kajmakową, kandyzowane owoce, migdały.
I co ważne, piekę tradycyjny wieniec hiszpański na Trzech Króli. To jest skomplikowany i czasochłonny proces. Bo najpierw pomarańcze kroi się w plasterki, potem dwa dni gotuje w wodzie z cukrem, przykrywa folią spożywczą, znowu dwa dni stoi, następnie piecze w piekarniku. Są tak pyszne, że najchętniej zjadłabym wszystkie, ale nie mogę, bo muszę dodać do wieńca. To jest ciasto drożdżowe, które symbolizuje Trzech Króli.
Piekę też jeden z najsłynniejszych tradycyjnych deserów na szlaku św. Jakuba. Jest to ciasto pochodzące z Galicji. Tarta de Santiago z sylwetką krzyża z Santiago. Stała się ona tradycją, a co więcej, niezbędnym elementem pielgrzymki do Santiago di Compostella. Jego skład to cukier i migdały.
Cebularze także piekę. A dlaczego piekę? Żeby ludzie się uśmiechali! Piekąc myślę „może ktoś będzie to jadł, uśmiechnie się i zobaczy, że świat jest piękny”.
Rozmawiała Justyna Jóźkiewicz
Croissanty – bardzo je lubię i dużo piekę, i rogale na świętego Marcina też piekę, to jest hit. I drożdżówki wszelkiego rodzaju, jak to się śmieję, robię w drożdżach. Drożdże mnie kochają, a ja drożdże, i serniki mnie kochają, to jest moja miłość. We Francji są różnego rodzaju specjaliści od bagietek, od chlebów, to ja mam specjalizacje: croissanty, marciny, serniki i wszelkiego rodzaju drożdżówki, strucle makowe.
To nowa pasja, czy od lat się tym Pani zajmuje?
Od lat. Wyniosłam to z domu mojej babci, która co sobotę piekła nam ciasto. Rozwałkowane drożdżowe ciasto posypywała cukrem i kakao. Z siostrą krzyczałyśmy „babcia, więcej kakao i więcej cukru, więcej, więcej”. Potem ona to piekła, a my wyjadałyśmy cały środek, kiedy jeszcze było gorące.
Naprawdę robi Pani pistacjowy sernik?
Tak, robię sernik z musem pistacjowym. Jest taki specjalny pistacjowy mus, który nakłada się z mascarpone – to jest pyszne. Robię też serniki z frużeliną, z rosą, wiedeński tradycyjny z polewą czekoladową, drożdżówki wszelkiego rodzaju, z serem krakowskie, z owocami, jakie mi się tylko zamarzą.
Skąd bierze Pani na to pomysły, z przepisów czy wymyśla własne?
Z przepisów. To odzwierciedla mój charakter. Tak jak z byciem aktorem – aktor odtwarza to, co mu powie reżyser, i ja mam to samo, odtwarzam to, co dostanę od reżysera, czyli od osoby, która opracowała przepis i lubię to. Wolę korzystać z przepisu, jestem wtedy bezpieczna, nie boję się ile i czego dodać. Zresztą z drożdżami jest ciężko, trzeba trzymać się proporcji, a przyznam, nie chce mi się tego uczyć na pamięć. Nie modyfikuję podstawowych składników, tylko dodatki.
Co upiekła Pani na ostatnie święta?
Sernik z frużeliną, z mazurka już zrezygnowałam, ale też umiem piec. Zwykle z masą kajmakową, kandyzowane owoce, migdały.
I co ważne, piekę tradycyjny wieniec hiszpański na Trzech Króli. To jest skomplikowany i czasochłonny proces. Bo najpierw pomarańcze kroi się w plasterki, potem dwa dni gotuje w wodzie z cukrem, przykrywa folią spożywczą, znowu dwa dni stoi, następnie piecze w piekarniku. Są tak pyszne, że najchętniej zjadłabym wszystkie, ale nie mogę, bo muszę dodać do wieńca. To jest ciasto drożdżowe, które symbolizuje Trzech Króli.
Piekę też jeden z najsłynniejszych tradycyjnych deserów na szlaku św. Jakuba. Jest to ciasto pochodzące z Galicji. Tarta de Santiago z sylwetką krzyża z Santiago. Stała się ona tradycją, a co więcej, niezbędnym elementem pielgrzymki do Santiago di Compostella. Jego skład to cukier i migdały.
Cebularze także piekę. A dlaczego piekę? Żeby ludzie się uśmiechali! Piekąc myślę „może ktoś będzie to jadł, uśmiechnie się i zobaczy, że świat jest piękny”.
Rozmawiała Justyna Jóźkiewicz
© 2022 Centrum Symulacji Medycznej UM w Lublinie